Właściwie do ostatniej chwili wahałem się czy iść, ale zaczepiła mnie w Katedrze Starsza Pani mówiąc, że będzie się modlić, tu w Katedrze - Matce lubelskich kościołów byśmy szczęśliwie doszli.

Następny kryzys dopadł mnie na 30 km w Wojciechowie, ale i tu Pan nie pozwolił mi ustać podsyłając Chrzestnego mojego brata. Teraz głupio było się wycofać. W tym samym czasie oddałem swoje kijki nordic joke'ing potrzebującemu z grupy - kontuzja biodra. Kilka kilometrów dalej odezwała się moja stara kontuzja kostki. Miałem zrezygnować po dojściu do XII stacji, ale Ktoś powiedział mi, żebym się nie poddawał, bo już blisko. Spróbowałem. Kilkaset metrów dalej znalazłem gałąź w drodze z kórej uczyniłem sobie zastępczy kijek, a chwilę później kolejną - i miałem już parę. Parę kijków i parę - energią jaką we mnie tchnęło. Po dojściu śmiałem się sam z siebie, że najgorszą przeszkodą w dojściu nie była wcale moja trzycyfrowa waga czy brak kondycji, ale reguła milczenia - wszak nie bez powodu mam w pracy opinię wesołego gawędziarza...