To była moja czwarta z kolei EDK. W piątek popołudniu miałem strasznego doła, wynikającego z ogólnego przemęczenia fizycznego i psychicznego z powodu dużej ilości stresujących wydarzeń w ostatnim tygodniu. Perspektywa pójścia tego wieczoru na EDK wydała mi się totalnym absurdem...

Zdecydowałem się w ostatniej chwili, choć czekałem od roku na ten wieczór - z niecierpliwością i tęsknotą... Fizycznie i psychicznie pierwsze kilometry to była naprawdę Droga Krzyżowa przez duże D. W Motyczu zacząłem rozglądać się za służbą medyczną coby mnie odwieźli do domu ?. Poszedłem jednak dalej głównie siłą ducha (choć pomogły zapewne też herbatki od kochanych pań przed kościołem!). W Wojciechowie padło wszystko (głownie odwodnienie, brak kondycji i .... nogi). Siedziałem przy cmentarzu i walczyłem sam ze sobą o nimb doskonałości twardziela, który "osiągnie cel" (przecież trzy razy się już udawało!). I wtedy sobie uświadomiłem, że jak to mówią na Camino de Santiago, "nieważny jest cel, bo to Droga jest celem". Zostałem w Wojciechowie i wróciłem do Lublina busem . "Moja siła tkwi w słabości". To była błogosławiona noc...